GóRA

Opis katastrofy statku Titanic

Ocean był spokojny...

    Jest godzina 23:40, 14 kwietnia 1912 roku. W bocianim gnieździe zawieszonym 20 metrów nad pokładem marynarze Frederick Fleet i Reginald Lee dostrzegają przed dziobem oddaloną około 400-450 metrów czarna masę. Góra lodowa wydaje się niewielka lecz szybko ogromnieje. Fleet trzy krotnie uderza w dzwon alarmowy. "Góra lodowa na wprost!!!" - krzyczy w słuchawkę telefonu. Pierwszy oficer William Murdoch natychmiast nakazuje dać ster ostro na bakburtę, a do maszynowni wrzeszczy: "Cała wstecz!!!". Titanic zbliża się do góry lodowej z prędkością sprintera - 11,5 metra na sekundę. Dziób stalowego kolosa o wiele za wolno odchyla się od kursu i niestety następuje zderzenie. Mniejsze i większe kawały lodu z hukiem spadają na przedni pokład, na czwartym piętrze statku.

    Zagrożenie ze strony gór lodowych występuje cały czas. Jak mówi kapitan Marian Kula z Gdyni: "Z górami lodowymi to nie jest taka łatwa sprawa. Najgroźniejsze dla żeglarzy żeglujących na wodach światowych, na oceanach są na wpół zatopione odłamki gór lodowych tzw. growlery. Tylko część z nich wystaje na powierzchnię i dlatego często są one niewidoczne. Szczególnie w nocy istnieje duże niebezpieczeństwo zderzenia się z takimi growlerami, dlatego większość oficerów decyduje się zatrzymać statek. Podstawowym błędem było niedopatrzenie nawigatora i moim zdaniem zlekceważenie ostrzeżeń m. in. Carpathii oraz innych statków, które na swojej trasie zauważyły góry lodowe i przekazywały ostrzeżenia do Titanica".
    Pomimo tego, że Titanic był wielkim statkiem, bardzo szybkim (mógł rozwinąć prędkość dochodzącą nawet do 41 km/h), miał moc aż 46 tyś. koni mechanicznych, to niestety był bardzo mało zwrotny. Wiedząc o tym kapitan nie dopilnował, aby wyposażyć marynarzy w bocianim gnieździe chociażby w lornetki.

    Odłamki lodu spadają na pokład Titanica. Okazuje się, że pasażerowie którzy wyszli na pokład zobaczyć, co się stało beztrosko zaczynają bawić się kawałkami lodu. Ktoś na pokładzie zaczyna kopać bryłę lodu dla żartu, ktoś inny bierze kawałek i używa go do schłodzenia whisky. Nikt nie przypuszcza, że Titanic może zatonąć, to przecież statek niezatapialny. Minęły ledwie dwie minuty od zderzenia. Nikt niczego nie podejrzewa...

"Zamknąć grodzie!"

    W momencie kolizji jedynie palacze w najbardziej wysuniętej ku dziobowi kotłowni usłyszeli piekielny hałas, a zielonkawa, spieniona i lodowata woda Atlantyku zaczęła zalewać ich grubymi strugami. Jednak na górnym pokładzie pierwszej klasy tylko leciutko drżą szkła, jakby anioł przeszedł przez salon. Czterej stewardzi samotnie spożywający późną kolację w jadalni pierwszej klasy ze zdziwieniem stwierdzają, że oto brzęczą przygotowane już do śniadania srebrne sztućce. Na mostek wpada zaalarmowany wstrząsem kapitan Edward J. Smith. "Zamknąć grodzie!" - woła, "Już wykonane!" - odpowiada pierwszy oficer.

    Na Titanicu zapada grobowa cisza. Kapitan oraz konstruktor statku Thomas Andrews próbują sprawdzić, jak duże są uszkodzenia statku. Smith schodzi na sam dół liniowca w towarzystwie Andrewsa, dyrektora technicznego stoczni Harland and Wolff w Belfaście, w której zbudowano ten jak dotąd największy na świecie statek. Wracają 3 minuty po północy i Andrews wypowiada wyrok śmierci: "Titanic musi pójść na dno". Wyrwy w kadłubie ciągną się na długości 6 na ogółem 16 przedziałów wodoszczelnych, a statek może wytrzymać zalanie co najwyżej czterech. "Przecież nie może tak po prostu zatonąć?!" - pyta zrozpaczony kapitan. "Pozostało nam najwyżej półtorej godziny" - odpowiada zimno konstruktor.

Rozpaczliwe wołanie S.O.S

    Dopiero w godzinę po zderzeniu z górą lodową marynarze biorą się do klarowania szalup. Jest ich jednak zbyt mało, w dodatku przybyli zbyt późno i nie działają sprawnie. Pochodzą z różnych jednostek, nie stanowią zespołu, a czas nagli. Jest 45 minut po północy, w kalendarzu już 15 kwietnia. Pierwsze sygnały od Titanica idą w świat - jest bardzo niedobrze.

    W niebo wzlatuje pierwsza wystrzelona raca, która rozświetla przedni pokład i mnóstwo pobladłych twarzy. Teraz już wszyscy zrozumieli, że śmierć jest blisko. Kolorowe race mają zwrócić uwagę statku Californian, którego światła pozycyjne widać z pokładu Titanica. Oficer wachtowy Californiana rzeczywiście dostrzega rakiety, jednak nie domyśla się co one mogą oznaczać. Zaalarmowany kapitan Stanley Lord nie wpada na pomysł, aby uruchomić maszyny i włączyć radiostację. Woli spać snem sprawiedliwego. Tak właśnie zaprzepaszczona została ostatnia szansa uratowania ludzi z tonącego Titanica. Na próżno drugi oficer śmiertelnie rannego giganta Charls Lightoller wścieka się: "Dałbym wszystko za piętnastocentymetrowe działo i kilka granatów, aby obudzić tych facetów".

    Na pokładzie Titanica jest ponad 2200 osób, dla ponad 700 z nich zwyczajnie nie ma miejsca. Przygotowane do opuszczenia są już pierwsze szalupy, ale ludzie w ogóle nie chcą do nich wchodzić, nikt nie wierzy, że Titanic zatonie. Ktoś zawołał głośno: "Słuchajcie, Titanic jest niezatapialną szalupą, więc nie ma sensu do nich wchodzić. Woda jest przecież bardzo zimna". Na dworze panuje przenikliwy chłód, nikt nie chce wychodzić na pokład. O godzinie 00:15, orkiestra przenosi się z salonu na pokład statku, aby zachęcić ludzi do wyjścia, do wsiadania do szalup. Zaczyna grać i będzie grała na pokładzie do samego końca, do ostatnich chwil statku. Pół godziny później zostaje spuszczona pierwsza szalupa, w której znajduje się zaledwie 28 osób, choć może ona pomieścić nawet 70 ludzi. Zaś godzinę później ok. 01:30, zaczyna pojawiać się pierwsza panika wśród pasażerów. Stewardzi zostają wyposażeni w broń, dlatego że niektórzy na siłę próbują dostać się do szalup. Pierwszeństwo mają kobiety i dzieci. Niektórzy dżentelmeni przebierają się w smokingi i we fraki, chcą godnie umrzeć, jak sami mówią. Na statku mają miejsce rozdzierające sceny.

Historia multi milionerów ze Stanów Zjednoczonych

    Państwo Astorowie, najbogatsza para pasażerów w końcu zrozumiała, że Titanic idzie na dno i rozpoczęła rozpaczliwe poszukiwania szalupy. Znaleźli w końcu jedną na sterburcie tam, gdzie dowodził drugi oficer Lightoller przepuszczający wyłącznie kobiety. Jacob Astor pomógł wejść swojej żonie do łodzi i uprzejmie zapytał się, czy wolno mu towarzyszyć małżonce, gdyż jest ona w odmiennym stanie. "No sir" - odparł szorstko Lightoller, "żadnych mężczyzn, dopóki są tu jeszcze kobiety" - dodał po chwili. W łodzi było jeszcze sporo wolnych miejsc. Oficer najwidoczniej nie zdawał sobie sprawy, że w tym momencie wydał wyrok śmierci na najbogatszego człowieka Ameryki. Pułkownik Astor nie próbuje wejść do szalupy, wola tylko do żony: "Goodbye!! Dopłynę do ciebie następną łodzią". Jacob Astor już wtedy wiedział, że nie znajdzie innej szalupy.

To już koniec...

    Sytuacja na tonącym Titanicu jest coraz bardziej dramatyczna. W niespełna dwie godziny po kolizji z górą lodową, przechylenie statku jest coraz większe. Co robi kapitan i główny konstruktor? Światła okrętu czerwienieją i migocą, kapitan Smith ostatni raz zagląda do radiotelegrafistów: "Spełniliście swój obowiązek, a teraz ratuj się kto może" - nakazuje, po czym udaje się na mostek. Od tej pory nikt go już więcej nie widział. Thomas Andrews, konstruktor statku stoi z założonymi rękami w salonie palarni. Jego kamizelka ratunkowa leży niedbale przerzucona przez stół. Andrews już zdecydował. Nie będzie się ratować. Chce pójść na dno razem ze swoim statkiem.

"Wesprzyj nas Panie w tych przepotężnych odmętach"

    Kadłub Titanica zaczyna dygotać, ksiądz zaczyna odprawiać mszę, widać jak ktoś mu się spowiada, głośno są odmawiane pacierze. Cały czas gra orkiestra, według światków to chorał episkopalny "Autumn" (Jesień), w którym jedno z błagań o boskie miłosierdzie brzmi: "Wesprzyj nas Panie w tych przepotężnych odmętach".
    W dwie godziny i 40 minut po kolizji, rufa statku odchyla się od kadłuba i w następstwie następuje przełamuje się statku na dwie części, pod kątem ok. 70 stopni. Wiele przedmiotów wypada z zewnątrz. Niektóre z nich są bardzo ciężkie, jak np. sejf, a niektóre całkiem lekkie jak: krzesła, buty. Stalowy 'sarkofag' z rosnącą szybkością zapada w morską toń. Rufa podskakuje jeszcze jak korek, po czym po prostu zsuwa się w otchłań oceanu. Ostatni ludzie spadają i uderzają z hukiem o powierzchnię wody, albo zostają zmieceni z pokładu, gdy Atlantyk w zadziwiającej ciszy połyka swoją ofiarę. Nie ma ani śladu wirów czy kipieli, pozostaje tylko chmura dymu lub mgły w kształcie grzyba. Statek idzie na dno w całkowitej ciszy. Na powierzchni przez 2 minuty panuje osobliwe milczenie. Jak opowiadali później naoczni świadkowie ocean był tej nocy zupełnie spokojny, wody była gładka jak lustro. Teraz nie ma niczego, nie ma żadnego odgłosu, jest cisza. Nagle z gardeł setek ludzi, którzy jeszcze żywi pływają w wodzie, wydziera się wielki okrzyk rozpaczy.

Zabrano im możliwość ratowania się

    Na szczególną uwagę oraz podziw zasługują starania członków załogi Titanica. To właśnie nim zawdzięcza się starania, aby statek do końca był oświetlony. Za tą heroiczną walkę życiem przypłaciło parunastu marynarzy, którzy siedzieli w pokładowej elektrowni i podtrzymywali dostawę prądu, aby na pokładzie nie wybuchła dodatkowa panika, gdyby nagle zgasło światło.

    Najgorszy los spotkał około 500 pasażerów, uwięzionych gdzieś wewnątrz statku. Według świadków katastrofy, podobno był taki dramatyczny moment, kiedy marynarze zdecydowali się zamknąć cały pokład dla pasażerów trzeciej klasy, aby uniknąć zbyt dużej masy ludzi na pokładzie zewnętrznym. Zdawano sobie przy tym sprawę, iż wypuszczenie tych ludzi nic nie zmieni, ponieważ z pokładu tonącego Titanica spuszczano już ostatnie szalupy, w których nie było wolnych miejsc.

    Na powierzchni pływają łodzie ratunkowe, niektóre z nich puste do połowy i ok. 500 ludzi w wodzie. Temperatura wody oscyluje w granicach 4 stopni, ze względu na bardzo bliskie położenie pól lodowych. Wśród rozbitków, żarliwie walczących o życie w lodowatej wodzie panuje straszliwy, rozpaczliwy krzyk. Ani jedna szalupa nie podpływa. Wszystkie stoją w odległości ok. 200 metrów od rozbitków. Ostatecznie, tylko dwie łodzie pospieszyły na ratunek nieszczęśnikom - szalupa nr 4 wyłowiła 6 lub 7 palaczy i stewardów, dwaj umierają na łodzi, a jeden jest tak pijany, że kilka rezolutnych niewiast musi na nim usiąść, aby go obezwładnić.

    Łodzią nr 14, oficer Lowe i czterej ochotnicy ostrożnie podpływają do kłębowiska ginących ludzi, przesadziwszy wcześniej pozostałych pasażerów na inne łodzie. Lowe zatrzymuje szalupę jakieś 150 metrów od umierających i odczekuje godzinę, aż rozbitkowie osłabną. Mogą przecież przewrócić szalupę. Wielu, z tych których chciano wyłowić z wody już nie żyło. Ochotnikom z łodzi nr 14 udało się wyłowić zaledwie 4 ludzi, z których jeden brocząc krwią z nosa i ust niemal od razu umiera.
    Ludzie konają w lodowatej wodzie, umierają na hipotermię (z wyziębienia). Najsilniejsi podobno wytrzymali ponad godzinę. Na kilku łodziach trwała dyskusja, podpływać czy nie podpływać, ratować czy nie ratować. Obawiano się tego, że w przypadku zbliżenia się do umierających w lodowatej wodzie, ci mogą odruchowo wywrócić łódź, próbując się ratować. Podejmowane są decyzje, żeby jednak nie płynąć. Na jednej z lodzi rozpoczyna się wręcz śpiewanie religijnych pieśni, aby zagłuszyć potworne wycie, konających z zimna ludzi.